Używamy Cookies w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Dalesze korzystanie z tego serwisu oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Dowiedz się więcej o naszej polityce prywatności

Zamknij

15 - 24/06/2018

Podczas festiwalu, z Janem Lauwersem – jednym z tegorocznych kuratorów – rozmawiał Piotr Dobrowolski. 

Chcę zniknąć

Piotr Dobrowolski: Jesteś autorem i reżyserem wielu spektakli teatralnych. Często też uczestniczysz w nich jako aktor, muzyk, scenograf albo narrator. Jaka była twoja droga do teatru?

Jan Lauwers: Studiowałem malarstwo na akademii sztuk pięknych, jednak nie byłem zainteresowany rynkiem sztuki. W latach siedemdziesiątych dominował konceptualizm, a ja chciałem pracować własnymi rękami. Po zrobieniu dyplomu na chwilę wyszedłem poza obszar sztuk plastycznych; chciałem zastanowić się nad własną przyszłością. Zaangażowałem się w działalność polityczną i humanitarną na rzecz krajów trzeciego świata. Projektowałem plakaty, uczestniczyłem w protestach, organizowałem manifestacje. Zacząłem robić zaangażowany politycznie lewicowy teatr uliczny. Wykorzystywałem strategię szoku – byłem radykalny, bezpośredni, epatowałem obrazami przemocy. Ale kiedy to okazało się nieskuteczne, zdałem sobie sprawę, jak trudno działać w przestrzeni publicznej. Artysta nie może budować relacji z przypadkowym widzem. Performanse uliczne wiele mnie nauczyły, ale szybko je porzuciłem i wszedłem do sal teatralnych.

To wówczas założyłeś Epigonentheater zlv?

Tak. To był kolektyw, w którym wszystkie decyzje miały być podejmowane wspólnie. Zdałem sobie jednak sprawę, że kto najwięcej pracuje, ten przejmuje największą odpowiedzialność. Wbrew wcześniejszym deklaracjom stałem się liderem grupy i zacząłem pełnić w niej funkcję reżysera. Odnieśliśmy sukces, ale po siedmiu latach wspólnej pracy zakończyliśmy działalność. Nie miałem już zespołu, kiedy z Amsterdamu dostałem bardzo poważną propozycję zrobienia spektaklu o terroryzmie. Wówczas po raz pierwszy pomyślałem, że potrzebuję ludzi – I need company. Z tej potrzeby powstało Needcompany. Wszedłem do teatru, nie znając go, i zakochałem się w nim. Na scenie szukałem dystansu do swojej wcześniejszej praktyki artystycznej. W Epigonentheater robiliśmy minimalistyczny, bezpośredni teatr wykorzystujący poetykę okrucieństwa i powtórzenia. Nikt z nas nie był profesjonalnym aktorem czy muzykiem. Może dlatego właśnie patrzono na nas jak na coś egzotycznego. Nikt nie wiedział, co może wydarzyć się na scenie i na początku nie rozumiano naszych spektakli, które mimo to budziły spore zainteresowanie. Byliśmy niczym gwiazdy rocka. Po latach pracy w Needcompany staliśmy się profesjonalistami, ale nadal jesteśmy jakby spoza świata teatru. To bardzo ciekawa i twórcza sytuacja.

Jakie idee towarzyszyły powstaniu Needcompany?

Kiedy w połowie lat osiemdziesiątych powoływałem tę grupę, mieszkałem w Antwerpii, gdzie wyraźnie wyczuwalne były skrajnie prawicowe nastroje społeczne. Neofaszystów popierała wówczas jedna trzecia Belgów. Chciałem pokazać mój sprzeciw wobec tendencji nacjonalistycznych, pracując w międzynarodowym, wielojęzycznym zespole. Postanowiłem, że nie będziemy używać języka flamandzkiego, a Needcompany będzie składać się z przedstawicieli kilku różnych narodowości. Teatr jest fantastycznym medium w służbie demokracji: uruchamia przestrzeń społecznych interakcji, nie wymagając przy tym wielkiego finansowania. W naszej grupie nie ma gwiazd. Wszyscy zarabiamy tyle samo. Jestem dumny, że po trzydziestu latach udaje nam się utrzymać pewien rodzaj czystości. Nadal staramy się dochować wierności ideom, które pojawiły się na samym początku.

W przestrzeni publicznej działałeś jako performer. Czy po wejściu do teatru korzystałeś ze zdobytych wówczas doświadczeń?

Performans robi się raz. Chciałem nadal działać w przestrzeni publicznej, ale zrozumiałem, że potrzebuję jakiejś podstawy komunikacji i porozumienia. Dlatego zacząłem tworzyć teatr. W Needcompany zawsze staramy się zachować perspektywę produkcji, a nie reprodukcji. Na przykład koncert, który zagraliśmy na Placu Wolności w Poznaniu (O, Tomorrow’s Parties [or Fun is Politics]) był dla nas nowym, jednorazowym doświadczeniem. Niebawem zadamy sobie może pytanie, jak ten materiał wykorzystać, ale nasz system produkcji nadal korzysta z mechanizmów typowych dla performance art. Zachwyca mnie autentyczność teatru. Osoba na scenie jest bardziej prawdziwa niż ktoś, kogo obserwujemy na ulicy. Teatr jest autonomicznym medium wytwarzającym relacje łączące aktorów z publicznością. Zaproszenie ludzi do wejścia w jego przestrzeń jest rodzajem obietnicy i deklaracją polityczną. Wciąż potrzebuję obecności ludzi. Nawet pozytywne konflikty, które pojawiają się podczas pracy w grupie, wydają mi się bardzo produktywne. Demokracja nie może obyć się bez dyskusji.

Czy podobnie traktujesz relacje pomiędzy artystami a publicznością? Czy tu też potrzebny jest konflikt, czy raczej porozumienie?

Nie szukam zrozumienia. Ale dzisiaj nie staram się już szokować czy prowokować. Doszedłem do wniosku, że twórczość artystyczna służy kontemplacji i stawianiu pytań. Sztukę trzeba traktować serio i poważnie się nad nią zastanawiać. Powinniśmy szukać jej nowych definicji. Dobra sztuka musi dezorientować, przełamywać strefę komfortu, wytrącać ludzi z utartych przekonań. Jeśli proponuje tylko rzeczy łatwe do zrozumienia, nie jest niczym więcej niż rozrywką.

(...)

Całą rozmowę można przeczytać na stronie teatralny.pl