Używamy Cookies w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Dalesze korzystanie z tego serwisu oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Dowiedz się więcej o naszej polityce prywatności

Zamknij

15 - 24/06/2018

W nowoczesnym, zlaicyzowanym świecie Zachodu myślenie o polityce w kategoriach religijnych budzi lekceważące skrzywienie ust. A jednak tylko pobieżny wgląd w świeckie rytuały społeczne nakazuje ostrożność. Polska kultura świętowania nie wytworzyła nawet jednego, powszechnie akceptowanego i spontanicznie celebrowanego święta świeckiego. Mieliśmy pochody pierwszomajowe, które w PRL były sztucznie tworzonymi manifestacjami politycznymi; jakąś mieszaniną procesji, parady i festynu ludowego. Nawet dziecko uczestniczące w niej wcześnie zaczynało przeczuwać, że wspólnota została utworzona doraźnie i szybko się rozpadnie. Za to wiedzieliśmy i wiemy, co robić w święta religijne, a Trzeci Maja czy 11 listopada wciąż nie dorównują Bożemu Narodzeniu, Wielkanocy, a nawet Bożemu Ciału. Brakuje nam tradycji świeckich obchodów, replikowanych scenariuszy postępowania, obrzędowych rekwizytów, a nade wszystko nie mamy poczucia wspólnoty zbudowanej wokół świeckiego Wydarzenia, którego przypomnienie budzi radość i chęć anamnezy.

Przyczyna wydaje się prosta: oto nie mieliśmy zbyt wiele czasu, aby ćwiczyć się w życiu społecznie wolnym i suwerennym. Nawet samo słowo „my" na oznaczenie wyobrażonej wspólnoty politycznej jest kłopotliwe, ponieważ dopiero od nieco ponad wieku obejmujemy nim większość społeczeństwa. Na dramatycznie zmiennym, a długo nieobecnym terytorium państwa polskiego owo „my" nie mogło oprzeć się o własne instytucje, szkoły, uczelnie, urzędy, armię. Samorozumienie polskiej wspólnoty dokonywało się więc głównie za sprawą literatury. To romantyzm, a przede wszystkim tzw. poezja wieszcza nauczyli nas mówić „my". Wcześniej o wspólnocie narodowej myśleć mogła i myślała niewielka część, jakieś 11%, społeczeństwa, czyli szlachta. Tak było do końca XVIII wieku, kiedy dokonała się tragedia rozbiorów, a te dotknęły wszystkich, czyniąc z nas wspólnotę ufundowaną na traumie. Nie zniknęły podziały klasowe, straszliwy wyzysk pańszczyzny, feudalne stosunki społeczne, większość miast w prywatnych rękach, zapóźnienie cywilizacyjne, za to zjawiło się ujednolicające nas nieszczęście – utrata państwa; wspólnotowe, formujące nieszczęście zaborów.

Polska tożsamość jest ufundowana na stracie, na żalu po śmierci państwa, które okazało się nietrwałe. Polacy zrozumieli, a co ważniejsze: doświadczyli, że państwo umiera szybciej niż naród. To rozczarowanie państwem, nieufność do niego, lekceważenie jego instytucji i organów obserwujemy po dziś dzień. Państwo okazało się nieskutecznym narzędziem w walce o narodowy byt; okazało się słabe, kiedy inne stawały się coraz silniejsze. Ale, co ciekawe, nie spowodowało to projektów rewizji polskiej państwowości, ale raczej zwrot w kierunku umacniania idei narodu. Skoro nie można uchronić państwa przed upadkiem, trzeba wzmacniać naród. Historia uczy, że naród wcale nie musi mieć państwa, czego przykładem żydowska diaspora. Ich los, paradoksalnie, dodawał otuchy, dowodził bowiem, że można nie mieć państwa, a istnieć przez tysiące lat. Zarazem nie wszystkie narody przetrwały kataklizmy historyczne: Etruskowie, Kartagińczycy, Tasmańczycy. Nie ma ich. Jeśli to nie jest kaprys losu lub przypadek, to znaczy, że przetrwać mogą narody wyjątkowe, które mają widocznie wyjątkową rolę do odegrania. Ironizujemy mimowolnie, ale przecież stawką było szaleństwo i depresja Polaków, którzy stracili elementarny sens historii i własnego poświęcenia. Przecież innym się udało! We Francji doszło do Wielkiej Rewolucji, powstały Stany Zjednoczone, na oczach polskich emigrantów realizowała się idea wolności, człowiek przebudowywał świat, czynił go lepszym. Tymczasem Polacy zostali pozbawieni państwa. Co to oznacza dla rozumienia dziejów? Bóg nas nie kocha? Jesteśmy niedołęgami? 

I wtedy Adam Mickiewicz w Dziadach cz. III i w Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego genialnie tłumaczy tysiącom emigrantów, co się stało i dlaczego zostali pozbawieni ojczyzny oraz skazani na tułaczkę. Modeluje polski los na wzór ofiary i zmartwychwstania Chrystusa. Skoro straciliśmy państwo, ale ciągle jesteśmy dużym i silnym narodem, to znaczy, że Bóg miał taki plan. Siła tego objaśnienia była potężna. Powszechne polskie doświadczenie życia w Polsce po rozbiorach sprzymierzone z mesjanistyczną literaturą zrodziło – jak to określił Wincenty Lutosławski - polski światopogląd narodowy. Trwały, co najmniej, do odzyskania niepodległości w 1918 r., który to rok wcale nie był kresem mesjanizmu romantycznego. II Rzeczpospolita była w jakimś sensie spełnieniem mesjańskim, wypełnieniem obietnicy, że Polska zmartwychwstanie. Jak zapowiedziano, nie odzyskaliśmy niepodległości sami, stało się to wskutek Wielkiej Wojny, o którą modlił się Adam Mickiewicz. II Rzeczypospolita wydarzyła się cudownie i niespodzianie, niczym drugie przyjście Chrystusa. Niebagatelną rolę w utrwalaniu mitu mesjańskiego odegrała Bitwa Warszawska, czyli „Cud nad Wisłą". Nie zwykła wygrana bitwa, tylko cud! Obecność pierwiastka religijnego w polskiej historii i polityce kolejny raz stał się „faktem". Nie powinna dziwić ta siła, alternatywą był tylko darwinizm społeczny, który w połowie XIX wieku pojawi się za sprawą teorii ewolucji i filozofii Herberta Spencera. 

Dlatego właśnie nie powiódł się projekt pozytywistyczny, który był próbą świeckiej rozprawy z mesjanizmem. Pozytywiści zdawali sobie sprawę, że to poczucie wyjątkowości Polaków pośród innych narodów jest bardzo niebezpieczne dla życia intelektualnego i gospodarczego. Walcząc z mesjanistycznymi mitami wpadali w taką samą pułapkę, w jaką my dziś wpadamy na przykład przy próbie rewizyjnej racjonalizacji Powstania Warszawskiego. Znakomicie zilustrowała ten paradoks Eliza Orzeszkowa w Nad Niemnem. Pielgrzymuje się tam do mogiły powstańców styczniowych, czci się ich pamięć, pokazuje jako wzór dla marnych i skarlałych postaw następnego pokolenia. A równocześnie wymowa powieści jest taka, że to było zgubne szaleństwo, a liczy się tylko sumienna praca i nowoczesne formy gospodarowania. To schizofrenia albo rodzaj choroby dwubiegunowej, z której nie ma wyjścia. 

Dziś także chcemy dobrze działającego państwa prawa; sprawnie zarządzanego, bezpiecznego, dostatniego. A zarazem wywołujemy nieustannie duchy przeszłości. I nie są to jakieś postaci z książek, tylko ludzie z krwi i kości: powstańcy, żołnierze, uchodźcy, ofiary prześladowań. Historia to nie zawartość archiwów, ale przepełnione nią umysły żywych ludzi. Nie tylko nie potrafimy się jej pozbyć, ale też nie chcemy radykalnie odwrócić się od niej ku przyszłości. Nikt nie ma w sobie takiej bezwzględności, żeby zrównać z ziemią tę mogiłę z Nad Niemnem i posiać na niej zboże. Komu nie zadrżała by ręka? Tymczasem, właściwa nowoczesność oznacza poświęcenie przeszłości dla przyszłości. Jeśli jednak przyszłości nie ma? Albo nie potrafimy jej pomyśleć? Zostaje tylko przeszłość i marzenie, aby się powtórzyła. Z tego powodu działanie mesjanizmu było skuteczne, ale też szkodliwe. Przeszłość Polski była jedynym dobrem, jakie nam zostało. Krytyka błędów dawnych pokoleń stawała się mimowolnym współdziałaniem z polityką historyczną zaborców. To pułapka dla krytycznego myślenia, która skutkowała "przeanieleniem" historii oraz idealizacją narodu. Najświeższym przykładem jest nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, w duchu której każdy, kto powie coś złego o Polsce, jest automatycznie wrogiem narodu polskiego. To, co dzisiaj wraca w retoryce rządowej, to jest rewaloryzacja narodu względem państwa. Krótki epizod III RP, kiedy zaczęliśmy się uczyć szacunku dla instytucji państwowych, dla prawa, płacenia podatków, rzetelnie wykonywanej pracy, najważniejszych cnót świeckich, jest dzisiaj spychany na dalszy plan.

Trwałość myślenia mesjanistycznego zawdzięczamy niewątpliwie osobie Jana Pawła II. Wypowiedział on słynne zdanie, które wydaje się kwintesencją polskiego mesjanizmu. W homilii z 1979 roku wygłoszonej na placu Zwycięstwa w Warszawie polski papież woła: „Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze ziemi! Tej ziemi". Mesjanizm jest marzeniem o nagłej przemianie, historycznej i moralnej. Całej ziemi, ale potem pada wskazanie na „tę" ziemię. Obietnica mesjanistyczna to coś więcej niż wolność i niepodległość konkretnego narodu czy państwa. Chodzi o ostateczne pogodzenie fundamentalnych sprzeczności między religią a nauką, między prawicą a lewicą, między Platformą a PiS-em. Mesjanista nie myśli w kategoriach negocjacji, on oczekuje na Wydarzenie, które sprawi, że wszyscy przyjmą jego prawdę. Myślenie mesjańskie to myślenie o świecie, który doznaje aktu przeobrażenia. W mesjanizmie polsko-katolickim platforma pojednania może być tylko jedna: religia i naród. Ostrożny sceptycyzm, że my, Polacy nie jesteśmy aż tak wyjątkowi, że poniesione przez nas straty i nasze cierpienia nie są jedynymi na świecie, jest skazany na porażkę. Mesjanizm kieruje się wartościami niewzruszonymi, nie podlegają one negocjacjom.

Dziś trudno mówić o spójnym światopoglądzie mesjańskim. W naszych głowach i w naszym języku walają się resztki mesjanizmu obecne w teoriach spiskowych, w języku niektórych kaznodziejów, w prasie prawicowej. Retoryka krzywdy i niezawinionej ofiary w zadziwiający sposób sprzymierza się z odnowionymi snami o Polsce mocarstwowej; z przekonaniem, że polski naród powinien być wielki. Jest w tej poplątanej retoryce kalkulacja polityczna, czyli próba znalezienia języka, który byłby atrakcyjny dla wyborców, ale jest on zbudowany z polskiego uniwersum symbolicznego, które choć szczątkowe i powierzchowne jest i tak jedynym w miarę spójnym systemem wyobrażeń historycznych, jakim dysponuje Polak. 

Nie powiódł się żaden projekt alternatywnej polskości, oparty na odrzuceniu politycznych idei romantyzmu polskiego. Pozytywiści zdawali sobie sprawę, że to nie tylko wojna na programy i działania, ale również na mity. Proponowali swój, wywiedziony z ideałów oświecenia, oparty na obrazie wolnego człowieka, oświeconego, który żyje z pracy własnych rąk, wyzwolony z zabobonów, przyjazny ludziom, który religii opartej na ofierze przeciwstawia religię wiedzy, nauki, samokształcenia, samodoskonalenia. Był to rodzaj świeckiej, nowoczesnej mitologii. Nie mieli jednak wystarczająco silnego medium do transportu tej idei. Nie wystarczy doraźna krytyka mesjanizmu. Potrzeba wpływowego, mocnego i atrakcyjnego języka sztuki; słów i obrazów, które potrafiłby trwale zrewaloryzować codzienność, nadać rangę i wartość, etyczną i estetyczną, dobrze zrobionej robocie, zapłaconemu podatkowi, dobrze napisanemu tekstowi. Ale to jest trudne, bo czym obezwładnić Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego? Pochwałą płacenia podatków!? Zwłaszcza, że geniusz Mickiewicza przewidział i napiętnował także sukces cywilizacyjny, którego możemy być beneficjentami:

Nie dziwujcie się więc tak bardzo narodom, które w dobrym bycie tyją, albo gospodarne i rządne są. Bo jeżeli naród dobrze mający się i dobrze jedzący i pijący ma być najwięcej szanowany, tedy szanujcie między sobą ludzi, którzy są najtuczniejsi i najzdrowsi. Owóż i zwierzęta mają te przymioty; ale na człowieka to nie dosyć. A jeśli narody gospodarne mają być najdoskonalsze, tedy mrówki przewyższają wszystkich gospodarnością; ale na człowieka to nie dosyć. A jeśli narody rządne mają być doskonałe, tedy kto lepiej rządzi się jak pszczoły; ale na człowieka to nie dosyt. Albowiem cywilizacja, prawdziwie godna człowieka, musi być chrześcijańska. („Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego”)

Z bezradności i braku alternatywnego oporu bierze się postawa reaktywna, czyli bierne oczekiwanie na porażkę i kryzys kolejnej mutacji mesjańskiej polityki. Aktywność społeczna i polityczna ma przyjść dopiero, kiedy coś stracimy – wolność, państwo prawa, swobodę głoszenia przekonań. To rewers myślenia mesjańskiego. Wspólne dla obu jest przekonanie o konieczności przebudzającej traumy.

Być może właściwą krytyką mesjanizmu byłoby jego zmodyfikowane przejęcie. Skoro mesjanizm pragnie powrotu wyidealizowanej przyszłości, to znaczy – jak pisał Karl Kraus – że „źródło jest przed nami", co oznacza zerwanie z pesymistyczną historiozofią upadłego czasu i opowiedzenie się po stronie przyszłości - wbrew wiedzy, nauce, chłodnemu oglądowi rzeczy. Może tego należy uczyć się od mesjanistów – wiary w przyszłość. To chyba dziś przychodzi nam najtrudniej, ufność, że przyszłość może być dobra.

Prof. Ryszard Koziołek – literaturoznawca, pracuje w Instytucie Nauk o Literaturze Polskiej Uniwersytetu Śląskiego; w 2010 roku dostał Nagrodę Literacką „Gdynia" za książkę Ciała.